Marek Zatwarnicki

 

 

Nowa

Kartagina

 

 

Dopiero po bitwie wróg ponownie staje się człowiekiem

 

Wprowadzenie

 

W trzecim wieku przed naszą erą na śródziemnomorskiej scenie politycznej pojawiły się dwie nowe potęgi – Rzym i Kartagina.

Kartagina była wielokulturową republiką zajmującą północne wybrzeże Afryki, Sardynię, Baleary, fragment Hiszpanii oraz Sycylii. Mieszkańców państwa ze względu na fenickie pochodzenie nazywano Punijczykami. Z flotą imperium nie mogła równać się żadna inna, a stolica Kartagina była najwspanialszym miastem basenu Morza Śródziemnego.

Republika rzymska była z kolei najszybciej rozwijającym się państwem na świecie. W ciągu zaledwie kilkudziesięciu lat Rzym opanował całą Italię. Sukcesy zawdzięczał surowemu prawu, doskonałej armii oraz wyjątkowo agresywnej postawie.

Między obydwoma państwami dochodziło do coraz poważniejszych nieporozumień. W 264 roku p.n.e., wskutek konfliktu o sycylijskie miasto Messanę, wybuchła pomiędzy nimi pierwsza wojna, nazwana później punicką. Po dwudziestu dwóch latach i śmierci ponad miliona ludzi walki zakończyły się zwycięstwem Rzymu. Poniżona Kartagina straciła jedną trzecią swojego terytorium i znalazła się na skraju bankructwa.

Punicki generał Hamilkar Barkas, wraz z zięciem Hazdrubalem i synem Hannibalem, w 237 roku p.n.e. postanowił ratować ojczyznę. Zebrał armię i ruszył na Hiszpanię, grabiąc wszystko na swojej drodze.


 

Prolog

233 p.n.e.

 

Nad najwspanialszym miastem Iberii zaszło słońce. Nowa Kartagina była wtedy największą siedzibą Kartagińczyków w Hiszpanii. Od zakończenia pierwszej wojny punickiej minęło zaledwie osiem lat. Puniccy obywatele nie przypuszczali, że wśród świątynnych gmachów odbywa się uroczystość mająca zadecydować o przetrwaniu ich imperium.

We wnętrzu pięknej świątyni poświęconej bogowi nieba i burzy Baalowi-Hammonowi znajdowały się trzy postacie. Jedną z nich był kapłan odziany w byczą skórę, zakończoną kapturem z rogami. Chwilę wcześniej zarżnął potężnego barana i wylał jego krew do niewielkiej miedzianej miski. Dwie kolejne osoby należały do rodziny Barkasów, najwspanialszego rodu Kartaginy. Zasłużony punicki generał Hamilkar przybył tu wraz z synem Hannibalem. Dowódca miał około pięćdziesięciu lat, jego twarz pokrywała starannie przystrzyżona siwiejąca broda.

Podejdź, Hannibalu Barkasie – polecił wzniośle kapłan, wskazując na piętnastoletniego chłopca. – Zanurz dłonie w świętej krwi zwierzęcia poświęconego Baalowi i powtarzaj za ojcem.

Młodzieniec zbliżył się do niskiego stolika ofiarnego. Stało na nim naczynie, do którego włożył ręce. Hamilkar oparł dłoń na ramieniu syna.

Czy jesteś prawdziwym Kartagińczykiem? – zapytał generał.

Jestem – odparł Hannibal, ale w jego głosie wyczuwalna była niepewność. Musiał bać się tego, co nastąpi.

W takim razie musisz być też wrogiem Rzymu. Prawdziwy Kartagińczyk nie może spać spokojnie, wiedząc, że oni rosną w siłę. Powtarzaj. Pamiętaj, że składasz przysięgę najpotężniejszemu z bogów. To on sprawia, że pada deszcz, a nasza ojczyzna nie zmienia się w pustynię.

Baal będzie ze mnie dumny – szepnął młodzieniec z determinacją.

Od tego dnia aż do końca świata przysięgam być wrogiem Rzymu. Uczynię wszystko, co w mojej mocy, żeby rzeka Tyber spłynęła rzymską krwią – wyrecytował z pasją generał.

Od tego dnia aż do końca świata przysięgam być wrogiem Rzymu. Uczynię wszystko, co w mojej mocy, żeby rzeka Tyber spłynęła rzymską krwią – powtórzył Hannibal i dodał po chwili: – Przetrwają oni albo my. Z wrogiem się nie negocjuje. Wygram lub zginę z honorem.

Doskonale, synu. Rzucimy świat na kolana. Teraz pora na Iberię, potem zajmiemy się Rzymem. Chcę, żebyś towarzyszył mi w kampanii przeciwko plemionom tych barbarzyńskich Celtyberów.

Młodzieniec nie odpowiedział. Zamiast tego ukląkł przed ojcem na jedno kolano i opierając pięść na piersi, pochylił głowę. Iberia miała spłynąć krwią.


 

Rozdział I

Pan śmierci

233 p.n.e.

Środkowa Hiszpania

 

Pamiętam jedynie urywki. To wydarzyło się tak dawno temu. Miałem wtedy pięć lat, ale pamiętam wszystko jak dorosły. Po tak długim czasie przestaje się wspominać wydarzenia, przypominają się tylko uczucia towarzyszące człowiekowi. Mimo wszystko spróbuję dokładnie opowiedzieć, w jaki sposób rozstrzygnęły się losy naszego świata, a los niedoszłego iberyjskiego wodza na zawsze połączył się z losem jednego z największych wodzów w historii. Robię to dla was.

Kilka miesięcy wcześniej punicka armia ruszyła na podbój Półwyspu Iberyjskiego. Żołnierze miażdżyli wszelki opór. Imperium Kartaginy wzrastało z dnia na dzień, skarbiec wypełniał się złotem. Nie miałbym nic przeciwko temu, ale dlaczego robili to kosztem mojej ojczyzny? Niektóre plemiona dobrowolnie poddawały się kartagińskiemu wodzowi Hamilkarowi, zobowiązując się do płacenia mu danin. Afrykańscy żołnierze nie mieli litości. Gwałcili, rabowali i palili, równając iberyjskie wioski z ziemią.

Kartagińczycy rozlali morze krwi. Kolejne hordy przelewały się przez Iberię, niszcząc wszystko na swojej drodze. Najemnicy siali postrach wśród plemion, którym udało się przetrwać. Wydawało się, że nie da się ich pokonać, ale mój lud zamierzał stawiać opór. My nigdy się nie poddawaliśmy. Walczyliśmy do końca, wierząc w sprawiedliwość bogów. Niestety z przeznaczeniem nie można wygrać.

Ostatnią przeszkodę na drodze Hamilkara do wnętrza półwyspu stanowiło niewielkie miasto położone na przełęczy pomiędzy dwoma górskimi szczytami. Przystąpił do oblężenia bez chwili zastanowienia.

Z całego dzieciństwa tamto miejsce pamiętam najlepiej. To właśnie tam zrozumiałem, że jedno złe wspomnienie może zniszczyć tysiąc dobrych.

Nasza osada nie wyróżniała się niczym szczególnym, przynajmniej jak na tę część świata. Zamieszkiwaliśmy ją my, Celtyberowie, jedno z wielu plemion żyjących na Półwyspie Iberyjskim. Luźna zabudowa pięła się po jednym ze zboczy niewielkiego wzniesienia. Miasto podzielono na trzy poziomy. Pierwszy został otoczony potężną drewnianą palisadą. W okresie pokoju uprawiano tam rośliny, ale w tamtym czasie ich miejsce zajęło kilkanaście oddziałów wojowników, ściągniętych ze wszystkich podległych nam terytoriów. Dziesiątki namiotów ukazywały potęgę miasta-państwa. Tysiąc żołnierzy zostało uzbrojonych w kolczugi, skórzane zbroje, hełmy z czerwonymi pióropuszami, rogami i piórami oraz w mnóstwo zagiętych mieczy, włóczni czy okrągłych tarcz. Taka obrona przestraszyłaby każdego najeźdźcę, ale nie zadufaną w sobie Kartaginę.

Na kolejnym poziomie powstawały drewniane chatki oraz lepianki. Gęsta zabudowa wspinała się ku górze, opierając się o skały tworzące stok góry. Wyżej mieściła się siedziba wodza. Przed kompleksem pałacowym znajdowały się koszary i olbrzymi plac, na którym ćwiczono najdoskonalszych ze wszystkich wojowników – gwardzistów. Wszystko to należało do człowieka władającego okolicznymi włościami – Taxona. Zamieszkiwał on długą, pięknie zdobioną chatę wzniesioną ze świeżych dębowych bali. Dla mnie był kimś więcej niż tylko przywódcą. Był moim ojcem.

W czasie oblężenia nic nie przypominało wesołej, beztroskiej atmosfery pamiętanej z czasów pokoju. Powietrze przesycała woń krwi i siarki, panowało ogólne przygnębienie. Kilka tysięcy mieszkańców kryło się na najwyższych poziomach obronnych, licząc na rychły powrót do domów lub oczekując śmierci. Punijczycy zniszczyli już hodowle i zasiewy, ale ludzi nie mogli pokonać tak szybko. Bogactwem tej ziemi byli właśnie mieszkańcy, którzy powinni zajmować się wypasem bydła i produkcją oliwek oraz znanej na całym świecie ceramiki, nie walką!

Bycie członkiem rządzącego rodu nie przeszkadzało mi. Miałem tylko pięć lat, a ktoś tak mały nie zapamiętuje, a może po prostu nie chce zapamiętywać drobnych nieprzyjemności. Obficie zastawiony stół i pochwały były jedynymi przeżyciami wartymi wspomnienia. Ale tamtego wieczora miało być inaczej.

Ciemna, bezksiężycowa noc przywitała nas cichymi krzykami, odbijającymi się od górskich stoków. Leżałem wtedy w łóżku, przykryty kilkoma skórami. Zimowe, rześkie powietrze powinno uśpić mnie w ciągu jednej chwili, ale wiedziałem, że nie powinienem spać. Bałem się, przechodziły mnie ciarki. Czułem, że nie jestem bezpieczny. Moje obawy potwierdziły się chwilę później. Zawisły nad nami ciemne chmury.

Panie! – rozległ się gruby, chrapliwy głos dochodzący z korytarza.

Poznałem go niemal od razu. Był to przyjaciel, przyjaciel rodziny i jej obrońca. Nie wiedzieć czemu wyszedłem z sypialni, zamierzając obejrzeć rosłego Ibera. Podziwiałem jego błyszczącą zbroję. Wtedy wydawał mi się wysłannikiem niebios, był wielkim i dobrym dowódcą.

Moje krótkie, dziecięce nóżki nie wydawały żadnych dźwięków. Byłem niczym cień wędrujący korytarzami pałacu. Pokonałem odległość dzielącą mnie od wielkiej sali z drewnianym tronem pośrodku i zatrzymałem się, nasłuchując.

Hlawiusie? – rozległ się przygnębiony głos ojca.

Taxon siedział na szerokim krześle, wpatrując się w jakiś punkt na ścianie. Jedni powiedzieliby, że jest zamyślony, inni, że się niepokoi, a niektórzy, że zwyczajnie oszalał. Bałem się, że mógł stracić zmysły. W obliczu zagłady stał się bardzo poważny i smutny.

– A więc tak ma być? O bogowie, dlaczego akurat ja? Dlaczego za naszych czasów? – westchnął władca, po czym przeszedł do konkretów: – Wdarli się do miasta, prawda? Inaczej byś nie przychodził.

Ojciec chyba przewidział słowa Hlawiusa. Byli bliscy sobie. Kiedy umarła matka, ojciec stracił rozum i zaniedbał obowiązki wodza. Generał nie zamierzał dawać ludziom nawet najmniejszego powodu do buntu. Przejął władzę, by oddać ją kilka miesięcy później. Nikt inny nie byłby zdolny do czegoś takiego. Każdy skorzystałby z okazji, obwołując się nowym panem.

Niewielka lampka oliwna postawiona na potężnej ławie oświetliła zniszczone oblicze Hlawiusa. Liczył sobie około czterdziestu, może czterdziestu pięciu lat. Jego z pozoru brzydka, zmęczona i pełna blizn twarz odstraszała obcych, ale wystarczyło usłyszeć łagodne, ale pewne brzmienie jego głosu i już czuło się do niego sympatię. Jego włosy posiwiały, to samo tyczyło się szerokich wąsów zachodzących na usta. Zgadywałem, że to przez ciągłe niebezpieczeństwa, których doświadczał.

Dowódca gwardii stanął na baczność, smutny i niepewny przyszłości.

Tak, panie – wyszeptał, przełykając ślinę – na murach było około czterdziestu strażników. Nie możemy być na nich źli. Przysnęli. Ja zrobiłbym to samo. Ludzie boją się spać. Część wróciła do obozu, a na miejscu została połowa i…

Wychłostać ich, zwykłe zmęczenie nie powinno przesądzać o losach oblężenia. Ja nie przespałem ostatnich dwóch tygodni, a jeśli zajdzie taka potrzeba, nie prześpię i roku! – wykrzyczał ojciec. Wydawało mi się, że widzę łzę na jego policzku. W oku wodza pojawił się błysk obłędu.

Naprawdę chciałbym móc ich wychłostać, ale nie mam takiej możliwości. Hamilkar wysłał na nas oddział Numidyjczyków. Spotkałem się z nimi jako młodzieniec. Mój ojciec lubił podróże. Wśród piasków Numidii miałem okazję widzieć atak podobnego oddziału. To są zabójcy doskonali, cisi i sprytni. Wydaje się, że są niewidzialni. Podchodzili zwierzę na odległość dziesięciu stóp. Dziesięciu stóp! Nie muszę mówić, co było później. Nasi nie mieli szans. – Dowódca skrzywił się, próbując wykonać ukłon.

Narastało napięcie. Już wtedy wiedziałem, że odtąd nic nie będzie takie samo.

I co?! – zakrzyknął ojciec, ukrywając twarz w szerokich, żołnierskich dłoniach. Wiedziałem, że jest wściekły.

Numidyjczycy zabili naszych strażników, a potem otwarli bramy. Jazda punicka wdarła się do miasta, za nią ruszyli hoplici. Ewakuowałem obóz. Nikt nie zna poniesionych przez nas strat. Obstawiamy mury na drugim poziomie, ale oni najpewniej już tam są. Gwardia musi wspomóc wojsko. Punijczycy przeszli pierwszą linię. Trzeba reagować szybko. Przepraszam za ociąganie się, ale nie wierzę już w ocalenie.

Wtedy nie wiedziałem, że te słowa znaczą tak dużo.

Ojciec osłabł i upadł na posadzkę. Oglądanie go w takim stanie było straszne.

Hlawiusie, zbieraj gwardię. Zatopimy ich w morzu własnej krwi! – Wódz się zerwał, zupełnie odmieniony. Nawet jeśli było to szaleństwo, to i tak uwierzyłem, że mu się uda. – Niech wiedzą, że nie poddam się bez walki! Miecz Taxona rozleje krew ten jeden, ostatni raz. Służba! Gdzie moja zbroja?! Przyjacielu, biegnij dowodzić i giń jak prawdziwy Iber! Dołączę do was za kilka chwil…

Czułem, że świat się kończy. Doliną przetoczyły się jakieś uderzenia. Zgadywałem, że Kartagińczycy uderzają taranem w bramę.

Panie…

Taxonie. Tak mam na imię, mój dowódco.

Nie giń, jesteś naszą nadzieją! Dopóki będziesz żył, zawsze pozostanie nadzieja. Nadzieja dla całej Iberii.

I właśnie to zamierzam udowodnić! Będę naszą nadzieją. Nie stchórzę. Za tchórzem nikt nie podąży. Posłuchają bohatera. Wolę zginąć na polu chwały, niż chować się w pałacu, udawać służbę czy zostać jeńcem! Mam dla kogo walczyć.

Wtedy jeszcze nie znałem pojęcia śmierci. Wiedziałem tylko, że ludzie znikają. Matka zniknęła kilka lat wcześniej, ale ojciec nie mógł powtórzyć jej błędu. Nie chciałem zostać sam.

Chyba nie zdołam cię powstrzymać – westchnął generał.

Ruszaj do naszych! – rozkazał ojciec.

Hlawius skłonił się i przebiegł obok, nawet mnie nie zauważając. Kiedy przekroczył próg, wódz ponownie westchnął. Nie był już pełen wiary i nadziei. Zgadywałem, że chciał tylko zagrzać przyjaciela do walki. Zrobiłem krok do przodu. Jedna z desek skrzypnęła, informując ojca o mojej obecności.

Esquinie?

Dźwięk rozszedł się po pomieszczeniu, odbijając się od drewnianych bali. Zimny dreszcz przeszedł mnie po plecach. Taxon dostrzegł mnie w półmroku. Esquin… Tak dano mi na imię. Powtarzano mi, że zostanę kimś wielkim, że za moich rządów osiągniemy szczyt świetności. Esquin miał stać się Esquinem Wielkim. Wtedy nie rozumiałem głębszego znaczenia mojego imienia. Można było je przetłumaczyć jako „byczy róg”. Wyjaśniano mi, że mam przebijać przeciwników jak byk.

Tak, ojcze? – odparłem szeptem.

Co tu robisz o tak późnej porze? Połóż się, tej nocy czeka nas wiele przykrości. Nie chciałbym martwić się o twoje bezpieczeństwo. Wrócę nad ranem. Zjemy razem posiłek, porozmawiamy. Czeka cię kolejna lekcja fechtunku. No, zmykaj! – Starał się uśmiechać, ale była to jedynie próba maskowania strachu i braku wiary. Nie dawał mi wyboru. Musiałem iść spać.

Przeszedłem korytarzem, popchnąłem drzwi i wszedłem do swojego pokoju. Powinienem się położyć, ale coś odciągało mnie od łóżka. Wydawało mi się, że leżące na nim skóry przybierają kształty najróżniejszych bestii. Nie poszedłem spać. Zamiast tego podszedłem do okna i otworzyłem je na oścież. Moim oczom ukazał się widok placu przed pałacem. Dalej znajdowały się domy i wielka chmura czerwonego ognia, zbliżająca się w zawrotnym tempie. Pożar dotarł już do pierwszych linii zabudowań. Czułem dym. Czasem słyszałem pojedyncze krzyki żołnierzy walczących przy miejskiej bramie. Panował straszny chaos.

Oddział, baczność! – rozległ się przytłumiony krzyk Hlawiusa.

Zastęp kilkunastu elitarnych wojowników ruszał na ostatnią bitwę. Po kilku chwilach przez główne drzwi posiadłości wybiegł jeszcze jeden bohater. Był to pięćdziesięcioletni mężczyzna, ubrany na wzór greckiego wojownika. Miał na sobie brązowy kirys, hełm koryncki, zasłaniający całą twarz, oraz barwny pióropusz, pasujący do białej peleryny.

Ojcze – wyszeptałem, zmęczony bezsennością. Niestety po chwili nie byłem już w stanie go dostrzec. Wódz zniknął w ferworze walki. Odszedł. Coraz częściej wydawało mi się, że mogę go już nie zobaczyć.

Co działo się później? Mogę się jedynie domyślać. Nowe pożary pozwalały przypuszczać, dokąd dotarli przeciwnicy. Dopiero po wielu latach udało mi się ułożyć wszystko w logiczną całość. Ale nie ma to znaczenia. Moi rodacy na pewno walczyli długo i dzielnie, ścierając się na polu chwały, krwi, wnętrzności i ekskrementów. Niestety nie mogli bronić się wiecznie. Iberowie wycofywali się coraz to wyżej i wyżej, trzymając się głównej ulicy miasta. Potem było coraz gorzej. Poddani ojca umierali jeden za drugim. Wróg palił kolejne domostwa. Dziedzictwo setek lat i dziesiątek pokoleń zniknęło w ciągu jednej nocy. Po godzinie nasi pierwsi wojownicy pojawili się na głównym trakcie, zaczynającym się przed samym pałacem. Nawet najodważniejsi zostali złamani. Uciekali przed najszybszymi z nieprzyjaciół. W końcu jedna z postaci zatrzymała się, pociągając za sobą drugą. Byli to Taxon i Hlawius. To musieli być oni. Nikt inny nie miał tak bogatych zbroi. Miałem ochotę płakać. Byli cali we krwi, ale nie wiedzieć czemu wydawało mi się, że jest jeszcze nadzieja.

Przyjaciele wymienili między sobą kilka spojrzeń i rozpoczęli nerwową wymianę zdań. To dziwne, że usłyszałem ich w takim hałasie.

Zatrzymam ich, ty ratuj siebie, panie – krzyczał dowódca gwardii, zbierając swoich żołnierzy.

Zabraniam ci! To jest rozkaz! – nalegał ojciec, ale uparty, żywiołowy Hlawius nie zwracał na niego uwagi.

Podziękujesz mi w zaświatach. Za mną! Wojownicy za mną! Ku śmierci i chwale! – Połowa żołnierzy zawróciła i zniknęła w tłumie nieprzyjaciół.

To było jak walka owiec z wilkami. Przez chwilę panował tam całkowity chaos. Dziesiątki, jeśli nie setki ludzi zabijały się na moich oczach. Wynik starcia był łatwy do przewidzenia. Iberowie poświęcili się, żeby mój ojciec mógł uciec, ale on nie zamierzał tchórzyć. W końcu padło ostatnie ognisko oporu. Hlawius i jego ludzie opuścili nas.

Kartagińczycy zabili ich wszystkich.

W czasie okupionym życiem oddziału gwardii ojciec przygotował obronę, ustawiając oddział na schodach prowadzących na główny plac. Walka rozgorzała na nowo. Cieniutki szyk stawiał opór morzu wrogich mieczy i włóczni. Krew bryzgała na lewo i prawo, jej strumienie spływały w dół osady duchów. Wtedy po raz pierwszy widziałem bitwę.

Nie mogłem tak po prostu stać i nic nie robić. Wybiegłem na korytarz, patrząc na kilku służących biegających w popłochu. Zachowywali się w nietypowy sposób, kradli, bili się, próbowali uciekać, a nawet mdleli. Unikając sług ojca, dostałem się do dębowych wrót pałacu. Były otwarte na oścież. Do środka wdzierała się ściana rozgrzanego, bardzo suchego powietrza. Czułem smród spalonych ciał. Zapach siarki stał się wszechobecny.

Stałem samotnie, przyglądając się wielkiej bitwie. Nie pasowałem tam, byłem za mały.

Potem schowałem się za pobliskim słupem, starając zasłonić się przed gorącem. Widziałem stamtąd całe mroczne dzieło Kartaginy. Płonęły chaty, stosy ciał leżały w każdym zakątku miasta. Osada budowana przez stulecia znikała w ciągu jednej nocy, stając się wielką pochodnią. Tę historię napisano krwią. Ginęli ostatni z naszych ludzi, przycichały ostatnie krzyki. Najpierw najeźdźcy pokonali żołnierzy na flankach i wdarli się na plac. Później otoczyli niedobitków, wyrzynając jednego po drugim. Wrogowie nie zachowywali się jak ludzie, nie brano jeńców. W końcu na scenie okrutnego przedstawienia pozostał tylko jeden mój rodak. Możliwe, że byliśmy ostatnimi z naszego plemienia. Ja i on, ojciec i syn. Grecka zbroja odbijała światło wysokich płomieni, zaschnięta krew tworzyła wielkie plamy, widoczne z dużej odległości. Nie przypominał człowieka. Zastanawiam się, w jaki sposób rozpoznałem w nim ojca. Może był to instynkt, przywiązanie, może synowska miłość?

Życie traciło sens. Nic mi nie zostało! Na co był mi świat, w którym wszystko może runąć, bo ktoś potężny tak postanowił?

Dobito naszych wojowników. Zginęli nawet ci proszący o wzięcie do niewoli.

Taxon gotował się do walki. Chyba oszalał. Przecież nie miał szans. Chciałem wierzyć, że walczy za mnie. Może zamierzał samemu pogrzebać całą armię imperium Kartaginy?

Ciężkozbrojni włócznicy wystawili swoją broń. Ojciec obracał się czujnie wokół własnej osi, zastanawiając się, w jaki sposób uda mu się zabić jak najwięcej przeciwników. Niestety nie dano mu pokonać ani jednego więcej.

Żołnierze, baczność! – krzyknął jakiś arystokrata.

Po tych słowach nierówne oddziały punickiego wojska uporządkowały się w zwartym szyku. Żołnierze oddalili się od iberyjskiego wodza. Ojciec opuścił miecz. Był wyczerpany. Wydawało mi się, że zaraz runie na ziemię.

– Klęknijcie przed swoim dobroczyńcą, dowódcą, zdobywcą i człowiekiem, który podniósł nasze imperium z kolan. Oto Hamilkar Wielki, Hamilkar Piorun, Hamilkar pogromca Iberii!

Najemnicy rzucili się na ziemię, część z nich wiwatowała, reszta szemrała między sobą. Ostatnią grupę tworzyli świeży rekruci, ściągnięci tu z niedawno podbitych obszarów.

W okolicach schodów prowadzących na plac pojawiło się kilka barwnych postaci. Powstało niesamowite zamieszanie, połączone z oczekiwaniem. Wrogowie usuwali ciała martwych pobratymców, tworząc okrutny korytarz, zbudowany specjalnie dla swojego pana.

Pierwszy raz czułem nienawiść. Byłem wściekły, ale jednocześnie podziwiałem Hamilkara. Wydawało mi się, że dowódca patrzy w moją stronę. Przez chwilę nasze spojrzenia się skrzyżowały. Mimo to nie kazał mnie zabić. Może miał w tym cel, może stałem się częścią jakiegoś większego planu. Dlaczego nie skorzystał z okazji?

Wydawało mi się, że zagląda w głąb mojej duszy. Pomimo dziecięcego wieku zrozumiałem, że to ktoś wyjątkowy, ktoś o głębszym spojrzeniu na świat, ktoś zdolny zmuszać ludzi do pokonywania słabości, a nawet oddawania życia. Twarz wodza pozostawała obojętna. Nie wzruszał się problemami zwykłych ludzi. To było bardzo smutne.

Oszczędziliście go? – zapytał. Ktoś odpowiedział. – Bardzo dobrze, bardzo dobrze. Wodzowie nie powinni ginąć z rąk żołnierzy. Zwykłem z nimi rozmawiać. Dowódcę powinien zabić dowódca. Tak jest lepiej. Prostacy na to nie zasługują.

Na jego widok ojciec podniósł się, stając w pełnej gotowości. Widziałem dumę bijącą z jego oczu. Nie poddawał się, chciał walczyć do samego końca.

Morderca! – wykrzyczał, spluwając pod nogi Punijczyka.

Jestem wizjonerem – odparł nieprzyjaciel ze stoickim spokojem. – Staliście na drodze naszej ekspansji, na drodze do postępu. Okazaliście się słabsi, a przetrwają tylko najsilniejsi. Tak jest od zawsze i tak będzie.

Czujesz się silniejszy, bo zabijaliście dzieci? Bo gwałciliście kobiety? Bo mordowaliście wojowników, gdy ci spali w łóżkach? Jeśli to nazywasz siłą, to wolę być słaby. Zresztą wy też skończycie w ten sposób! Zawsze znajdzie się ktoś mocniejszy!

Pomimo zmęczenia, złamania i tysiąca ran stoisz tu gotowy walczyć o swoje wartości. Zadziwiające! Doceniam to i szanuję takich ludzi. Jest to siła większa od ostrzy tysiąca mieczy. Ale ja mam ich pięćdziesiąt tysięcy. Niestety, jesteś moim wrogiem. Ale spokojnie, to nic osobistego.

Zaprzestałem słuchania, przestawałem rozumieć. Tego było za dużo jak na jedną noc.

Moje spojrzenie zawiesiło się na pięknie ubranym, przystojnym młodzieńcu stojącym za plecami Hamilkara. Miał w sobie to coś. Wydawał się inteligentny i bezwzględny. Fioletowa peleryna oraz lśniący puklerz wskazywały na wysokie urodzenie. To musieli być krewni, jeśli nie ojciec i syn. Bystry wzrok i pewność siebie. Doskonale rozumiał starszego. Nie był tak wyrafinowany jak on, ale żołnierze patrzyli na niego z większym szacunkiem. To był Hannibal!

Po co to, po co to wszystko? Dlaczego robisz to Iberii? Mordowanie naszych sprawia, że jesteście potężni?

Nie. Jeśli mam być szczery, to samo w sobie zabijanie nie sprawia mi szczególnej przyjemności. To konieczność. To ma być jedynie dla przykładu, padło właśnie na was. Wy umrzecie, ale inni poddadzą się bez walki. Naprawdę myślicie, że chodzi o was, Taxonie? Wasze wioski śmierdzą kozami i baranami, ale macie złoto. Potrzebuję tylko jego. Dlatego toczymy tę wojnę. Za pieniądze zniszczę prawdziwego przeciwnika. I już nikt nam nie zagrozi! Wiesz co? Czuję do ciebie sympatię. Jesteś szlachetnym człowiekiem. Dam wam jedną szansę, ostatnią deskę ratunku. Stań ze mną do walki! Tu i teraz, tylko my dwaj. Zwycięzca zadecyduje o losach miasta. Jeśli wygram ja, zrównam miasto z ziemią. Natomiast jeśli jakimś cudem to ty przebijesz mnie swoim ostrzem, oszczędzę resztkę mieszkańców i wcielę ich do Republiki Kartaginy.

A mam wybór? – odwarknął wściekły Taxon. Słyszałem ból w każdym jego słowie. Z przyjemnością zabiłby Kartagińczyka.

Zawsze możesz poddać się bez walki… – wycedził Afrykanin.

W życiu! – Musiał czuć się strasznie poniżony. – Nigdy nie dam się złamać!

Doprawdy płynie w tobie gorąca krew Ibera – roześmiał się Hamilkar. Nie dosłyszałem sarkazmu w jego wypowiedzi. Naprawdę podziwiał ojca. – Hazdrubalu – tu wódz zwrócił się ku bogato odzianej postaci stojącej po jego prawej ręce – podaj mi hełm, miecz i tarczę! – Był to zięć generała, uczestniczący w każdej z jego kampanii. Stali się nierozłączni, a ich pomysły równały z ziemią całe miasta i państwa.

Hazdrubal nałożył hełm na głowę Hamilkara. W ręce Kartagińczyka trafił piękny grecki miecz wykuty z najwyższej jakości żelaza. Arcydzieło musiało powstać w jednej z sycylijskich kuźni. Tarcza okazała się nie gorszej roboty.

Wtedy tego nie dostrzegałem, ale wynik od początku wydawał się przesądzony. Młodszy, sprawniejszy, ubrany w lepszą zbroję, ale przede wszystkim niezmęczony Afrykanin bez problemu powinien poradzić sobie ze starym Iberem. Ojciec chciał jednak pokazać, że walka wcale nie musi się tak skończyć. Zastanawiałem się, skąd brała się w nim taka siła.

Zaczynajmy! – wrzasnął Taxon, ruszając do walki.

Na tarczy przeciwnika powstała podłużna szrama. Spodziewałem się błyskawicznego kontrataku, szybkiej wymiany ciosów i zaskakujących sztuczek z bronią. Ku mojemu zdziwieniu nie zdarzyło się zupełnie nic. Taxon nacierał nieprzerwanie, zasypując Punijczyka coraz to cięższymi ciosami. Hamilkar bronił się z coraz to większym trudem. Ojciec ciął niemiłosiernie, znajdując się już u szczytu możliwości. Wiedziałem, że zaraz opadnie z sił. Bojowy szał nie mógł trwać długo. To była kwestia chwili. Obserwujący chłonęli wzrokiem pojedynek. Walczący wydawali z siebie dźwięki towarzyszące nadludzkiemu wysiłkowi. Wydawało mi się, że tak wyglądają ścierający się ze sobą bogowie.

W końcu Kartagińczyk cofnął się o krok. Był to wyraźny podstęp, sugerował, że przegrywa. Niestety udawał. Po chwili przekręcił się wokół własnej osi, zamachnął z całej siły i uderzył ojca w głowę. Rozległo się głośne metaliczne brzęknięcie, ale Taxon utrzymał się na nogach. Hełm nałożony na głowę iberyjskiego wodza wytrzymał, ratując właściciela. Byłem taki dumny z ojca, ale wiedziałem, że musi przegrać. Z Kartaginą nie dało się wygrać. W Taxona nie wierzył nawet pięcioletni syn.

Potem nie potrafiłem określić, kto wygrywa walkę. Przeciwników ogarniało zmęczenie i rutyna. Cios, obrona, kontratak. I tak w kółko.

Niespodziewanie coś błyszczącego wyleciało w powietrze i wylądowało niemalże u mych stóp. Ostrze pięknego miecza greckiej roboty. Więc niemożliwe stało się prawdą?! Hamilkar był bezbronny! Ojciec wytrącił mu miecz z ręki. Wioska wydawała się ocalona. Prawie w to uwierzyłem.

Taxon zaatakował natychmiast. Tu nie liczyła się szlachetność. Nie ufał oszustowi. Okrągła tarcza nie potrafiła uchronić kartagińskiego wodza. Punijczyk klęczał, czekając na ostatni cios. Widziałem przerażenie w jego oczach i wściekłość w spojrzeniu ojca. Nastał czas zemsty. Zaczynałem się cieszyć. Ojciec miał zabić kolejnego wroga. To była taka piękna chwila. Udało nam się ocalić zgliszcza i pałac! Byliśmy wodzami bez ludu.

I właśnie wtedy wydarzyła się tragedia mająca na zawsze odmienić losy obszaru Morza Śródziemnego. Włócznia wzięła się znikąd. Cieniutki grot śmignął w powietrzu i utkwił w plecach Taxona. Nie potrafiłem tego zrozumieć, przecież walka powinna być uczciwa! Zakrwawione ostrze przebiło zużyty puklerz, wychodząc z drugiej strony brzucha. To był koniec, on znikał…

Ojciec runął na kolana, miecz wypadł mu z rąk. To był najsmutniejszy widok w moim życiu. Wielki wojownik został upokorzony przed zdrajcą. Afrykanin nie dał na siebie czekać. Zerwał się momentalnie, udając, że nic się nie stało. Obrzucił żołnierzy spojrzeniem pełnym nienawiści. Tamtego wieczoru wszyscy mieli usłyszeć, że bez problemów pokonał iberyjskiego wodza.

Przykro mi – wyszeptał Hamilkar.

Jesteś nikim, jesteś mniej niż nikim! Szaleniec! – krzyczał umierający, dławiąc się krwią. Widok ten sprawiał mi niewyobrażalny ból. Osunąłem się w dół, nie potrafiłem powstrzymać płaczu. Chciałem zasłonić oczy dłońmi, ale nie mogłem. Ciało sparaliżowane strachem nakazywało mi patrzeć.

Kartagińczyk starał się uśmiechać, ale obelgi sprawiły, że jego twarz wykrzywił grymas.

To nie ja umieram na ruinach ojczyzny…

Spojrzałem na człowieka, który pchnął mojego ojca włócznią. Wyglądał znajomo. Młody, bogato ubrany. Niestety, hełm zasłaniał jego twarz. Miał na sobie długą purpurową tunikę. To musiał być Hannibal, byłem tego niemal pewny. To on zabił mi ojca! Był zdrajcą.

– …dotrzymam słowa, twoja wioska spłonie doszczętnie. Miecz! – zawołał arystokrata. Do jego rąk dostarczono piękne, długie ostrze.

Nie – szepnął Taxon, ciężko dysząc.

Masz może syna? – spytał niespodziewanie nieprzyjaciel. Wstrząsnęły mną dreszcze. Wydawało mi się, że znowu patrzy w moją stronę.

Nie, nie! Nie mam! – bronił się ojciec, plując krwią.

Spokojnie, wychowam go jak należy. Zostanie jednym z dowódców sprzymierzonych oddziałów, tych pochodzących z Iberii, rzecz jasna. O ironio, będzie zabijał byłych sprzymierzeńców. – Nie zrozumiałem ani słowa, ale sam wydźwięk sprawił, że przeszły mnie zimne dreszcze. Musiałem uciekać. Ale nie mogłem tak zostawić ojca! Kochający syn tak nie mógł.

On cię znajdzie. Mój syn cię znajdzie i zabije. Was wszystkich! Moje potomstwo zniszczy twoje! To będzie koniec Kartaginy! – wrzasnął Taxon z wściekłością. Wiedziałem, że zaraz padnie na ziemię.

– Spokojnie, starcze, nie chcę sprawiać ci większego bólu. To nie powinno zaboleć. Krótka chwila i stracisz czucie, kilka kolejnych i opuści cię dusza. Nie powinniśmy zwlekać! – zawołał i zamachnął się mieczem.

Potężny cios uderzył Taxona w szyję, skracając go o głowę. Wypłynął strumień krwi. Zawalił się cały znany mi świat. Nie potrafiłem tego zrozumieć. Dlaczego on?! Dlaczego umarł?! Zniknął jak matka dwa lata wcześniej. Nienawidziłem Hamilkara i Hannibala.

Nie! – wykrzyknąłem, ale nikt nie usłyszał mojego głosu.

Bezlitosny Kartagińczyk nie zamierzał szanować nawet ciała. Jego chciwa ręka zdjęła z palca ojca piękny pierścień, stworzony przez miejscowego mistrza jubilerstwa. Znałem ten przedmiot doskonale. Zawsze miał go przy sobie. Wielki zielony szmaragd zniknął w fałdach szat zdobywcy.

– I na co się gapicie?! – wrzasnął Hamilkar do żołnierzy. – Do roboty! Nikt nie powinien przeżyć dzisiejszego dnia. Nie bierzemy jeńców. Bogactwa należą do was. Zasłużyliście sobie. Gwardia! Do pracy. Spalić tę chatę! Znajdźcie chłopaka i przyprowadźcie go do mnie. To ważne. Nie chcę, żeby kiedyś mścił ojca. – Jego zakrwawiona ręka wskazała na drzwi pałacu. – Chwała, chwała niezwyciężonej Kartaginie! Śmierć wrogom imperium!

– Chwała! – zakrzyknęło kilkaset głosów. Nikogo nie obchodziła nieuczciwa walka. Liczyło się tylko zwycięstwo. Ruszyli w moją stronę.

Musiałem uciekać. To był instynkt. Pchnąłem drzwi, wybiegając na korytarz. Wpadłem na jakiegoś sługę. Głupiec zamierzał wydostać się frontowymi drzwiami. Słyszałem, jak umiera. Podzielił los tysięcy mieszkańców.

Pokonywałem kolejne stopy dzielące mnie od tylnego wyjścia. Czułem ścigające mnie płomienie, słyszałem krzyki Kartagińczyków. W końcu pchnąłem ukryte drzwi, wypadając na placyk za pałacem. Upadłem twarzą w błoto. Zrezygnowany błąkałem się wśród okolicznych krzewów, zastanawiając się, co dalej. To był obłęd, prawdziwe piekło!

Coś poruszyło się w trawie. Byłem tego niemal pewien.

Człowiek! – krzyknąłem z przerażeniem. Serce omal nie wyskoczyło mi z piersi. Czułem, że zbliża się koniec. Nie chciałem ginąć teraz, chciałem przeżyć życie. Przeklinałem bogów. Nie potrafili ocalić ludzi, którzy w nich wierzyli. Opowiadano mi o wspaniałej przyszłości. Gdzie ona była?! Przewróciłem się na ziemię, próbując czołgać się do tyłu.

Stój! – rozległ się silny, męski głos.

Nie zareagowałem. Łzy pociekły po moich policzkach.

– Stój! Nie zrobię ci krzywdy…

W jego głosie było tyle szczerości. Zwolniłem.

Esquin, prawda?

Nie, nie mogłem ufać obcym. Zerwałem się z miejsca, ale on zdążył mnie pochwycić. Wyrywałem się, gryzłem, ale nie przynosiło to żadnych efektów.

– Jestem wojownikiem twojego ojca!

Ojca? – powtórzyłem mimowolnie. – Jeśli tak, to dlaczego go nie ocaliłeś?! – wrzasnąłem wściekły na cały głos. Był tchórzem!

Bo kazał mi ciebie ocalić, dba o ciebie. Naprzeciwko pałacu jest ścieżka. Zaprowadzę cię. W pobliskiej wiosce mieszka moja ukochana. Zajmie się tobą, rozpoczniemy nowe życie.

Nie, nie! Ty jesteś zwykłym tchórzem! Uciekłeś od ojca, bo bałeś się śmierci! Zdrajca, zdrajca!

Umrę za ciebie, jeśli zajdzie taka potrzeba – odparł nieznajomy z determinacją – a teraz, teraz, teraz… – Chyba nie potrafił nabrać powietrza. – A teraz… – dławił się.

Bałem się jeszcze mocniej.

– W drogę… – wyszeptał i ugięły się pod nim kolana. Z jego szyi sterczała potężna czarna strzała. Widziałem już takie. Mieli je jedynie gwardziści Hamilkara!

Żałowałem, że nie posłuchałem się go od razu. Ściągnąłem śmierć na niewinnego człowieka. Sam stałem się mordercą! Gdybym nie krzyczał, wszystko wyglądałoby inaczej.

Zza pobliskiego cedru wyłonił się łucznik w greckiej, lśniącej zbroi. Padłem na ziemię. Tym razem nie miałem cienia wątpliwości. Czekały mnie lata wychowania na kartagińskim dworze lub szybka śmierć zadana kartagińską strzałą.

Doprawdy szczęśliwy zbieg okoliczności – zaczął wojownik, uśmiechając się w podejrzany, złowieszczy sposób – pobawimy się trochę. Zawsze chciałem zobaczyć bebechy kogoś tak małego.

Nie zrozumiałem jego słów, ale przekaz wydał mi się jasny. Spanikowałem. Stopę dalej leżał martwy sprzymierzeniec. Zmarły musiał mieć przy sobie jakąś broń. Podczołgałem się, przywarłem do ciała martwego żołnierza, a następnie spróbowałem wyjąć miecz z twardej skórzanej pochwy. Wciąż była szansa na przeżycie!

Ciężkie i nieporęczne iberyjskie ostrze zaklinowało się. Szarpałem, ale bez efektów. Próbowałem raz za razem, ale nic się nie działo. Łzy spływały strumieniami. W końcu musiało się udać. Łucznik nie zamierzał dać mi jednak nawet najmniejszej szansy. Teraz wiedziałem! Mógłbym służyć Kartaginie, ale nie chciałem ginąć. Chciałem, żeby wziął mnie na dwór Hamilkara. Wszystko wydawało się lepsze od śmierci. Ale nieprzyjaciel musiał znaleźć się tu przed nakazem przyprowadzenia mnie do wodza.

W końcu wyszarpałem broń. Przeciwnik spróbował pchnąć mnie sztyletem. Odwróciłem się na plecy, wystawiając ostrze ku górze. To wszystko działo się tak szybko. Poczułem olbrzymi ciężar, zalało mnie morze krwi, nie mogłem oddychać. W końcu wszystko spowiły ciemności.

Dlaczego teraz i tutaj? Przecież tak bardzo chciałem żyć. Zastanawiałem się, czy zobaczę tu ojca. To było niesamowite uczucie. Wydawało mi się, że latam, że widzę go w oddali. To nie było takie złe miejsce. Równie nagle, co niespodziewanie gdzieś w oddali pojawiło się światełko, coś szarpnęło mnie w dół. Nie byłem gotowy na śmierć.

Wielkie, śmierdzące ciało Kartagińczyka miażdżyło moje kości. Wygrzebałem się, stając o własnych siłach. Mogłem stać! Po raz pierwszy cieszyłem się z takiej błahostki. Jeszcze tylko głęboki wdech i rozpocząłem ucieczkę, po kilku stopach lądując z twarzą w błocie. Bolała mnie głowa i noga. W obu miejscach pojawiły się cieniutkie szkarłatne rozcięcia, promieniujące bólem. Podniosłem się i runąłem, wstałem i upadłem, i tak w kółko, ale wciąż kroczyłem do przodu. W końcu udało mi się utrzymać równowagę. Ruszyłem wąską, zarośniętą ścieżką wskazaną przez zmarłego sprzymierzeńca. Ostre, suche krzewy zostawiały na mojej twarzy cieniutkie czerwone ślady, pokrywały ją rany, krew i błoto.

Wiedziałem, że nie mogę się odwracać. Nie miałem do czego wracać. Spojrzenie w tył mogło zmienić moje życie. Niestety zrobiłem to. Przekląłem. Nie powinienem był tego robić! Widok był okrutny. Nad miejscem, w którym jeszcze kilka godzin wcześniej znajdowała się tętniąca życiem osada, teraz wisiała jedynie potężna zaczerwieniona chmura pyłu i dymu. Moje miasto było największym ogniskiem świata. Pałac zdążył zniknąć w morzu płomieni. Nie miałem domu, nie miałem bliskich, nie było jedzenia, łóżka ani ojca! Hamilkar i Hannibal byli zdrajcami. Ta zniewaga wymagała krwi, wymagała morza krwi i nienawiści! Przysiągłem duchowi ojca, że za to zapłacą. Zaklinałem się, że zginą w męczarniach, i to z mojej ręki. Zamierzałem zniszczyć najpotężniejszy ród świata i doprowadzić do upadku Kartaginy! Ja, iberyjska sierota.

Chciałem zabić Hamilkara, jego zięcia Hazdrubala i jego syna, najgorszego ze wszystkich, tego, który przebił mojego ojca włócznią. Planowałem zgładzić Hannibala!